Nowa Huta. Rok 1998. Za oknem szara rzeczywistość dzieci epoki Yattamana, oranżady w proszku, lodów Bambino i rodziców pracujących w miejskich zakładach pracy. Centralnym miejscem socrealistycznej dzielnicy jest Huta im. T. Sendzimira, która niegdyś nosiła miano huty imienia towarzysza Lenina. Miejsce do którego przed laty, ludzie ze wsi przeprowadzali się całymi tabunami i dorobkiem swojego życia. Opowieści o kurach i świniach biegających po osiedlach, oraz nauki korzystania z blokowych toalet wydają się dzisiaj jak bajki z mchu i paproci, jednak nie są one w żadnym razie przesadzone.
Nowa Huta to społeczność wiejska osadzona w realizmie socjalistycznym i idei: „Przodownik pracy- najlepszym synem robotniczej klasy”. Na osiedlu, gdzie mieściło się nasz skromne 65 metrów kwadratowych mieliśmy mnóstwo: trzepaków, drzew po których wspinaliśmy się po szkole, zapach Lizolu na klatkach schodowych oraz…. park, który zimą był naszym saneczkowym centrum rozrywkowym.
„Lasek” – tak go nazywaliśmy, mieścił się na przeciwko mojego bloku, gdzieś pomiędzy domem a szkołą. Dopóki nie ukończyłam 13 lat „lasek” był dla mnie miejscem zakazanym. „To takie ciemne miejsce” jak mawiał Simba w Królu Lwie. W osiedlowym parku grasował ekshibicjonista oraz mieściły się poniemieckie bunkry, do których mógł mnie zaciągnąć potwór z Lohness. Tak naprawdę „lasek” był po prostu ulubionym miejscem lokalnych pijaczków i ćpunów.
Jak wiadomo zakazany owoc smakuje najlepiej, nawet dla takich grzecznych dziewczynek jak ja. Kiedy nadeszła zima, a trawnik pokryła cienka warstwa śniegu, całą zgrają uzbrajaliśmy się w „dupoloty” czyli sklepowe reklamówki, wypchane czym tylko się dało. W najgorszym razie, gdy zabrakło nam wszystkiego, wrzucaliśmy do środka siatki podręczniki szkolne. Kiedyś za karę spędziłam całą noc susząc książki domową suszarką firmy bez nazwy, która w końcu spaliła się. W najgorszym razie zjeżdżaliśmy z górek na nogach, plecakach lub po prostu…na tyłkach. Oczywiście nie posiadaliśmy strojów narciarskich, więc ubierałam dwie warstwy spodni, a buzię smarowałam tłustym kremem Ziaja, po którym miałam wrażenie, że zaraz odpadną mi policzki.
Przychodziłam do domu, jak już robiło się ciemno i zaczynałam sobie przypominać opowieści o poniemieckich bunkrach pełnych duchów. W lasku było całe mnóstwo różnego rodzaju górek, pagórków czy zjeżdżalni. Było tego na tyle dużo, że mogliśmy stworzyć naszą własną osiedlową klasyfikację trudności tras saneczkowych: od niebieskiej po czarną. Jak wiadomo technika zjazdu była dowolna, a zasada była jedna: „im szybciej tym lepiej” My z przyjaciółką zaczynałyśmy od zwykłych „jabłuszkowych”, delikatnych pagórków, a sezon zamykałyśmy na tak zwanym „hardcorze” czyli zjeździe na koguta z najbardziej niebezpiecznej góry. Z perspektywy czasu myślę sobie, że dobrze iż oszczędzałam rodzicom nerwów i nie przyznawałam się do wszystkiego :) Myślę, że ich i tak mocno zszargane nerwy mogłyby tego nie po prostu wytrzymać. Z koleżankami namiętnie smakowałyśmy wszystkiego co dawał nam lasek wraz z oblizywaniem lodowych sopli. Jedna z koleżanek przykleiła się jęzorem do takiego lodowo-metalowego smakołyka i musiałyśmy biegać po ciepłą wodę do najbliższego mieszkania. W każdym razie zimowych przygód nam nie brakowało, a ekshibicjonista objawił się nam w końcu, lecz nie zimą tylko gorącym latem.
W dobie internetu, tabletów i różnych innych nowinek technicznych, zima przestała robić piorunującego wrażenie na dzieciakach, tak jak robiła na mnie 20 lat temu. Jako małolata z wypiekami na twarzy czekałam na pierwsze płatki śniegu, a sanki już kilka tygodni wcześniej woskowałam tanią świecą kupioną w osiedlowym sklepie.
Dzisiaj bardzo dbam, aby moje dzieci umiały docenić wszystko co daje nam natura. Z drugiej strony coraz ciężej o prawdziwą zimę w naszym klimacie- tych raczej jest jak na lekarstwo. W tym roku korzystamy pełną parą. Sama nie wiem, kiedy znowu zobaczę śnieg po pas i grubą warstwę lodu na jeziorze. Finalnie ja też kładę swoje cztery litery na drewniane sanki i krzyczę „dupa renifera” gdy zaczynam swój wyczynowy zjazd.
Co weekend jeździmy do naszego domu na Mazurach i wykorzystujemy każde wzniesienie i pagórek, aby wymarznięci ogrzewać się później przy kominku i gorącej herbacie. Zrobiliśmy nawet bałwana, którego żółtą wstęgą odznaczył nasz pies Stuart. Po tej ceremonii dzieci nie chciały już dotykać bałwana, a ja ich nie zmuszałam.
Korzystajcie z zimy, ile tylko możecie. Róbcie zdjęcia i twórzcie wspomnienia na długie lata. U mnie dzisiaj analogowo :)