Wiem… Pewnie spodziewaliście się świątecznego wpisu. Takiego z kolorowymi bombkami, zawieszonymi na drzwiach wiankami i uśmiechem w stronę choinki. Na taki jeszcze trzeba trochę poczekać, bo mnie osobiście nic tak dobrze nie wprowadza w bożonarodzeniowy nastrój jak moje wspomnienia z dzieciństwa.
Kiedyś usłyszałam, że podobno jako dorośli jesteśmy skłonni do idealizowania naszej małoletności, ale ja naprawdę miałam cudowną młodość- pełną uśmiechu, beztroski i zapachu waty cukrowej. To teraz sobie trochę razem powspominamy co?
Zawsze czekałam z niecierpliwością na Święta, bo wiedziałam, że pierwszym prezentem jaki dostanę będzie kalendarz adwentowy z otwieranymi okienkami, za którymi czekała na mnie jedna mała czekoladka dziennie. W końcu mogłam zamienić wysypywane na spodeczek i zmieszane z cukrem kakao, na prawdziwy słodki rarytas. Później jeszcze długo trzymałam opakowanie po kalendarzu, zamykałam, otwierałam lufciki i modliłam się aby czekoladki w cudowny sposób rozmnożyły się, niczym muszki owocówki na naszych zbyt dojrzałych jabłkach. Niestety nic takiego nie miało miejsca, ale do przyjścia Mikołaja było przecież jeszcze raptem parę dni. Póki wierzyłam, dzień 6 grudnia był dla mnie najwspanialszy na świecie, bo tuż za moją głową o poranku czekały ukochane puzzle i zawsze jakiś VHS. Długo nie chciałam przestać wierzyć, bo dorosłość oznaczała brak prezentów, a wówczas nie zdawałam sobie sprawy, że owa dojrzałość wiąże się z o wiele większymi problemami niż brak Króla Lwa na kasecie video rankiem, każdego szóstego dnia grudnia.
Tego czego najbardziej mi teraz brakuje, to naszych polskich tradycyjnych jasełek z „Pójdźmy wszyscy do stajenki”, trzema królami, gwiazdą betlejemską i żłóbkiem. Niezależnie od tego czy ktoś jest wierzący czy też nie, te bożonarodzeniowe przedstawienia były dla mnie jak lakierki, które mama zawsze kupowała mi każdej Wielkanocy- taki współczesny „must have”. Zamiast pieczenia pierników, szłam do osiedlowego sklepu i czekałam, aż ktoś z obsługi da mi znać, że mogę wziąć sobie niepotrzebne kartony. Z nich wycinałam skrzydła i oklejałam paroma warstwami białej bibuły. Zakładałam niczym Juliusz Cezar prześcieradło na moje kościste ramiona i oblane klejem anielskie płaty nośne. Wyglądałam jak upadły anioł, a nie anielskie dziewczę z niemieckiego katalogu wnętrzarskiego, ale w tamtej chwili było mi wszystko jedno. Nie było skaczących elfów, Rudolfów i innych zachodnich postaci, które w tamtych czasach oglądaliśmy wyłącznie w telewizji. Zawsze miałam rozwiązane pantofle i stale potykałam się, niszcząc misternie ułożone z przedszkolaków domino aniołów. Ze względu na przedświąteczny okres i to zostawało mi wybaczone. Kiedy recytowałam trzylinijkowy wierszyk, bez ogródek mówiłam: „nie pamiętam, pomóżcie mi” i teraz już wiem, dlaczego nigdy nie byłam Maryjką.
Przed Świętami Bożego Narodzenia, trzeba było sobie jakoś „dorobić”, aby chociaż mamie kupić krem „Pani Walewska” Z ubieranych pieniędzy kupowałam kolorowe folie aluminiowe w papierniczym po drugiej stronie ulicy, a z kartonowych pozostałości budowałam z koleżanką szopkę krakowską z którą chodziłyśmy od drzwi do drzwi kolędując. Za każdym razem, gdy pukałyśmy w okleinę drewnopodobną, serca waliły nam jak oszalałe. Istniało duże prawdopodobieństwo, że sąsiedzi nie docenią naszych zdolności wokalnych. Czasami brałyśmy ze sobą jakiegoś kota lub psa, bo wyczytałyśmy w Bravo, że zwierzęta wzbudzają w ludziach większe współczucie niż małe dzieci.
Gdy przychodził wiekopomny dzień Wigilii, wzdychałam widząc siatkę trufli na wagę, które musiałam wiązać na choinkę i których za żadne skarby świata nie mogliśmy zjeść przed wizytą księdza w naszym domu. Jak na złość, nie dość że nasz blok był ostatni, to jeszcze mieszkałam na 10 piętrze, więc możecie sobie wyobrazić jak bardzo chciałam aby ksiądz odbębnił tę kolędę i już sobie poszedł. Na naszej choince wisiały również tzw „sople” czyli cukierki zakupione w Pewexie, które miały jakieś 15 lat i nie można ich było dotknąć. Same sreberka w które były owinięte wołały o pomstę do nieba i brakowało tylko na nich znaku przekreślonej trupiej czaszki.
Najbardziej newralgicznym momentem dla całej rodziny był ten, kiedy tata sięgał po choinkowe światełka. Wszyscy chowaliśmy się po kątach, bo cała kultura łacińska głowy rodziny była zaklęta w kilkugodzinnym poszukiwaniu tej jedynej, spalonej żaróweczki. Wolałam wiązać te swoje cukiereczki i unikać wzroku taty, co chwilę upewniając się, że jego ciśnienie jeszcze mieści się w granicach normy. Gdy słyszałam dobiegający z pokoju trzask rozbijającej się bombki, jeszcze bardziej cieszyłam się, że moja rola ograniczała się tylko do wiązania supełków na truflach.
W Wigilijny wieczór zasiadaliśmy do stołu i w moim domu nigdy nie było prezentów pod choinką. To nie był czas na podarunki tylko rodzinnie spędzony czas. Mama płakała podczas łamania się opłatkiem, a ja swoimi dziecięcymi oczyma duszy widziałam jak wszystkim domownikom miękną serca. Nasze święta mimo różnych wcześniejszych choinkowych pertubacji były naprawdę piękne. Najważniejsze, że tata który cały rok pracował poza granicami Polski w końcu był z nami. Łapał mnie za nogę i mówił: „W kolanie wodę masz czy kompot?” a ja nie wiedząc czemu umierałam ze śmiechu. Ten tekst był zarezerwowany tylko dla mnie i zawsze denerwowałam się, gdy mówił to komuś innemu. Dojadałam opłatki po wszystkich domownikach, siadałam na oparciu narożnika i czesałam tatę gdy ten przysypiał podczas „Kevin sam w domu” Swoimi małymi paluszkami wiązałam mu milion kucyków i podkradałam te swoje trufle z choinki. „Ja wiązałam, to coś mi się w zamian należy” tłumaczyłam sobie po cichu. W środek wiszącego na choince cukierka wpychałam papier toaletowy i znowu twórczo zawijałam. Gorzej było, gdy ksiądz podczas kolędy trafił akurat na tego wcześniej przeze mnie obrobionego…